Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/358

Ta strona została przepisana.

raz jeszcze rozdrażnił psy wioskowe skowyt niby wilczy, potem wszystko ucichło.
W bród przez rzeczkę, przez piaski Kniaziów, w chaszcze, w trzęsawiska, w łozy darło się coś — niby człowiek, niby zwierzę — i szło, szło bez celu, bez czucia, wyjąc czasem — nocy tej czarnej, strasznej złowrogą pobudkę!

Listopad.

Jednego dnia pochowano Łucysię i Hannę, obie jak do ślubu strojne, i obie „bez pory“ — jak mówiono.
Pokończyły się też wesela, wybrano rekrutów, baby do przędzenia się wzięły.
Czarno było od nieba do ziemi, aż wreszcie począł śnieg padać, i nagość tę wstrętną pokrywał całunem.
O Kaleniku wieść zginęła. Jeden tylko Iwan Żurawel przysięgał, że go widział, gdy po łozę jeździł.
Sierścią wilczą był porosły, i na czterech nogach biegł, a oczy mu świeciły zielono: ujrzawszy parobka, zawył i uciekł.
Huce szukali go wszędy, i ze dworu czyniono obławę — bezskutecznie.