Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/359

Ta strona została przepisana.

Przepadł też bezpowrotnie jego termin apełacyi: więc Huc sam od siebie prośbę posłał, nie dając sprawy za wygraną.
Pewnej nocy do chaty Czyruków przyszedł sąd — ów sąd, o którym Makuszanka mówiła.
Ze snu przecknął się znachor. Tychon go wołał jakimś zalękłym, tajemniczym szeptem.
— Bat’ku, ho, bat’ku!
— A co tam?
— Łucysia do mnie przyszła!
Stary siadł na pościeli.
— Co ty gadasz?
— Boh me — prawda. Nie widzieli wy?
— Co tobie się roi! Rozbudź się.
— Jaż nie śpię. Toż ja ją trzymał i pieścił.
Parobek mówił zupełnie trzeźwo, tylko trochę żywiej niż zwykle. Podniecony był widocznie.
— Będzie godzina, jak przyszła. Zastukała do okna, i zawołała. Otworzył ja jej, taj mówię: Zkąd ty, toć ciebie schowali? Nie, — mówi — dla drugich schowali, a nie dla ciebie. Dla ciebie mnie pięknie ubrali, jak twój bat’ko chciał: nikomu nie będę, tylko tobie. To i przyszłam!
Wpuścił ją do siebie, ogrzał, bo zziębła była, i tak godzinę ze mną zabawiła. Nie chcia-