przygwożdżona, znowu przyszła do Tychona. Wypijała mu krew z twarzy, zabierała moc całą, dławiła go w pieszczotach. Nie miały nad nią już władzy żadne czary. I ujrzał znachor, że to zguba po niego przyszła, i upokorzył się okropnie, byle to jedno kochanie swoje ratować.
Poszedł do Makuszanki.
Zastał staruchę siedzącą bezczynnie u komina, nad przęśnicą lnu pełną.
Może myślała — po co prząść!.. Ujrzawszy go, nie pozdrowiła, ani wstała, ani nawet nie okazała żadnego uczucia.
Sięgnęła tylko po wrzeciono, i przędła.
— Czemu to wy za Łucysią waszą „stołu nie odprawicie“ (nabożeństwo żałobne)? — spytał ponuro.
— W czystości kto pomarł, „stołu“ nie potrzebuje — odparła bezdźwięcznie.
— A widać, że potrzebuje, kiedy w mogile spokoju nie ma, i do ludzi chodzi.
— Żeby mszy chciała, to do mnie-by przyszła. Kiedy chodzi, to wie, do kogo, i poco! — rzekła baba, dziko nań spoglądając.
— Wy jej chodzić zabrońcie. Matki posłucha. Dziesiąta noc jak mego Tychona męczy!
Makuszanki twarz kurczyła się strasznie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/364
Ta strona została przepisana.