Wtedy dopiero myśl mu przyszła jasna.
Chce śmierć łupu, to on jej inny da, on jej wykupi Tychona!
Wśród nocy to doń przystąpiło, ten układ, ta zamiana, a gdy ranek błysnął, już był zdecydowany.
Wyszedł na podwórze, i jak codzień, bydła dopatrzył. Koniom obrok zasypał, wołom najlepszego siana za drabinę wrzucił, a potem u studni je napoił.
Spełniwszy robotę w komorze, ze ściany kosę zdjął, koniec jej ostry w ręku odłamał, i jeszcze na brusie odtoczył.
Do chaty nie wracając, ruszył za wrota drogą ku Kniaziom.
Mróz był tęgi, i śnieg spadł świeżo, a słońce ledwie wschodziło.
Na wzgórzu znachor raz się obejrzał.
Dymy szły z chat oprócz jednej. Tam Czyruk ostatnie spojrzenie rzucił, i coś zamruczał, ręką kiwając.
Potem, gdy już przed grobową kaplicą stał, znowu ten ruch powtórzył, i wyraźniej rzekł:
— Nu, chodź, bierz mnie. Nie jemu zaglądaj w oczy, ino mnie. Na masz!
Położył się w śniegu, brodę o próg kaplicy oparł, i gardło wyprężył.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/368
Ta strona została przepisana.