Wtedy ukrytą w rękawie kosę silnie w palce ujął, oczy przymknął, i ciął sobie straszliwie po krtani, i ostatnim odruchem żelazo daleko od siebie cisnął.
Bluzgnęła krew strugą, strumieniem, a podczas gdy tak biegła, ciało się wyprężało, oczy poczęły się otwierać coraz większe, większe, aż prawie wyszły z orbit, i wlepione w drzwi trupiarni zastygły. Krew zastygła też szeroką kałużą, i całe ciało przybrało kształt rozkrzyżowanego drewna, a usta się wykrzywiły szyderczo.
I tak leżał wobec wschodzącego dnia.
Po paru godzinach odwiedziło go kilka wron zgłodniałych. Siadły wysoko jeszcze na wierzchach sosen, i przekrzywiając łby, krakały.
A potem od wsi pies jeden zawył, potem drugi i trzeci. Wybiegały na drogę, węszyły, i lamentowały żałośnie.
A właśnie tego ranka Sylukowa wybierała się po drzewo do lasu.
Biadając na swą dolę wdowią, założyła klacz do sani, okutała się, i powierzywszy dzieci Hucom pod opiekę, pojechała.
Za nią kilka psów pobiegło nasrożonych. Naprzeciw Kniaziów stanęły, podkurczyły ogony, śnieg łapami odrzucając, i lękiem zdjęte.
Nadjechało więcej sań.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/369
Ta strona została przepisana.