— Widzicie, co psy dokazują! — zawołała baba.
— Ale! Cości czernieje przy kaplicy: może wilka ktoś postrzelił3 i tutaj doszedł.
— A pójdźmy, zobaczmy!
Sylukowa klacz zacięła.
— Ja się boję! — krzyknęła i uciekła.
Jechała sporym truchtem aż do straży.
Tam kupiony we dworze kwit oddała i prosiła, prawie płacząc, by jej wydano gotowych gałęzi, bo sama nie urąbie.
— To jedź aż na Czerteże, przy borsuczych jamach, tam „wależ“ znajdziecie. Nikomu tam nie dajemy, ale co mam z tobą robić?
Z tem ją strażnik odprawił.
Babie strasznie było tak daleko jechać, ale nadrabiała rezonem.
Las znała, bo za grzybami go schodziła z końca w koniec.
Ruszyła więc zrazu ubitym szlakiem, potem zasypanemi śniegiem dróżkami, którędy tej zimy nikt jeszcze nie jechał.
Zdaleka zabielały piaskiem borsucze jamy; uradowała się, że tak dobrze trafiła.
Przy stosie zwalonych gałęzi postawiła klacz, i poczęła drzewo na sanie ściągać.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/370
Ta strona została przepisana.