Patrzyła na niego, już zupełuie uspokojona. Lubiła go, i za swego przywykła uważać, uciecha ją ogarniała z tego spotkania, z tego, że tak jadł zdrowo jak człowiek, nie jak zwierz.
— Siądź na saniach! — rzekła, a gdy usłuchał, śmiejąca się już siadła obok niego.
— Pokrzep się, a potem pomóż gałęzi zebrać, a potem ze mną wróć do sioła!
Skinął głową, nie przestając jeść.
— Taj zostań już u mnie!
— Dobrze! — rzekł apatycznie.
— Po Narodzeniu się pobierzemy.
— Jak sobie chcesz! Mnie jednakowo!
— A już więcej nie pójdziesz — het?
— Nie. Zmęczył się, i ustał.
— Zdążasz co robić?
— Czemu? Trzeba robić.
Zjadł chleb, i kruszyny skrzętnie pozbierał. Potem wstał, klacz obejrzał, i gałęzie począł zwlekać, powoli, automatycznie.
Nie odezwał się więcej do kobiety, jakby jej gadania nie słyszał, jakby go nie dotykały dzieje wsi przez ten miesiąc przeżyte, jakby odstał od niej zupełnie.
Nie odpowiadał też, gdy go pytała o jego życie przez ten czas, a może i sam nie pamiętał, gdzie był.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/372
Ta strona została przepisana.