Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/373

Ta strona została przepisana.

Ładował furę tak spokojnie, jakby po to do boru przyszedł, a sam miał w twarzy bezbarwny, tępy spokój i apatyę.
Skończył robotę, siekierę za pas zatknął, klacz założył, i cugle trzymając, poprowadził furę pieszo, podczas gdy kobieta, na wierzchu jej przyczepiona, śmiała się i gadała.
Wyjechali z lasu o zmierzchu.
Kalenik nawet ku wsi nie spojrzał, na śnieg mając oczy utkwione, na ślad sani.
— Dywy — krzyknęła Sylukowa — widzisz? na Kniaziach ogień się pali!
— Czart pali! — mruknął.
— Oj, boję się. Co to takiego!
Coraz bliżej byli, i coraz wyraźniej płomień przez sosny błyskał.
Kobieta zaczęła głośno się modlić i pluć na wsze strony. Dzwoniły jej zęby.
Naprzeciw cmentarza kilkoro ludzi stało.
— Oj, Boże mój! Co tu się robi? — krzyknęła.
— A to Czyruka wartujemy! — obojętny głos odparł.
— Cóż jemu? Pomarł Tychon?
— Tychon pozdrowiał, mówią! Żyw będzie! To stary szelma się zarznął, i leży. Na sąd czekają. My warta!