Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/374

Ta strona została przepisana.

— Och, Bożeż mój. Boże! Na śmierć się zarznął?
— A jakże! Psia dusza jego — takiej chryi narobił; na ten mróz przy trupie całą noc wartuj! Nawet zasnąć straszno!
— Uciekajmy, Kalenik! — szepnęła baba. — Czuł ty? Szczęście, że ja ciebie znalazła! Za nicby w chacie sama nie nocowała.
— Czego? — obojętnie parobek odparł — umarły rad, że leży i odpoczywa. Ziemia jego, chata jego, wszystko jego. Durnyby był na świat wracać!
— Bywa, że wraca! — tajemniczo szepnęła baba.
Kalenik nic nie odparł, a Sylukowa się bała po nocy o takich rzeczach mówić.
Od wsi w nozdrza parobka zaleciał zapach chleba i dymu, ale noc taka była ciemna, że on chat, a ludzie jego nie widzieli. Wracał tedy, już uspokojony, ostygły, już hartowny na żywot cały — zmarły dla wszystkich dum, pragnień, walk. W jarzmo kładł kark zgięty, aby go już więcej nigdy nie wyjąć, nigdy nie wyprostować.

Grudzień.

Stanęła zima twarda, krzepka, potężna. Zagwoździła rzeki, pola, zamurowała ludzi po