Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/377

Ta strona została przepisana.

— Mój to i nie czeka, aż co powiem! ot, lekką garść ma! Zaraz za łeb, taj o piec!
Wtedy Sylukowa smutniała upokorzona.
— Nie zaczepił mnie mój jeszcze ni razu. Nieboszczyk to bił co wieczora — ten, nie.
— I, i, i! Wiadomo, z początku, taj bez ślubu. Jeszcze mocy swej nie czuje! Pocieszały ją baby.
— Tak i ja myślę! — śmiała się głośno. Siedziała zwykle przy piecu, mając pod ręką kołyskę z najmłodszą dziewczynką; dwaj starsi chłopcy tarzali się u jej nóg, na toku.
— Niema jego doma? — spytała któraś baba.
— Po siano pojechał. Prędko wróci!
— Oj, gospodarz on, gospodarz! W siole lepszego niema. Starający, trzeźwy, dla bydła jak ojciec. Zmarnieją Hubenie bez niego. A łagodny, a cichy. Dziecka nie skrzywdzi, prosięcia nie uderzy, a słucha mnie jak matki.
— Wilkowaty tylko się stał. Nikomu, spotkawszy, „pochwalony“ nie rzeknie, i nie zagada.
— Ale, prawda! Biegała ja do kabalarki, pytać się, czy odejdzie. Powiedziała, że latem od ciepła całkiem pozdrowieje.
— I pewnie! Zrobił to jemu ktoś, do pory. Odejdzie!