Wyskoczyła na podwórze witać, a potem wróciła, krzątając się około wieczerzy.
Zapachniała babom kapusta z olejem, kartofle z makiem, — aż spluwały z łakomstwa.
Wreszcie Kalenik wszedł, oczu nie podniósł, nikogo nie pozdrowił, siekierę odłożył, czapkę zdjął, i na ławie usiadł.
Baby ucichły raptem.
— Sokoliku! Wieczerza twoja stygnie! — pieszczotliwie ozwała się wdowa.
Nic nie mówiąc, jeść począł.
Ośmieliły się baby, i najpierw szmery, potem swobodna gawęda napełniła izbę.
Chłop jadł, i milczał na wszystko.
Gdy skończył, rozebrał się ze świt i kożuchów, i naprzeciw pieca na ławie usiadł, fajkę kopcąc.
Sylukowa rozplotła i zdjęła mu przemokłe postoły — nie zdawał się spostrzegać.
Piec zionął na niego żary i blaski, mróz w nim tajał, i pozostawiał osłabienie i senność.
Oczy się przymykały, opadała głowa, ale on nie spał.
U nóg jej bawiły się dzieci, te dzieci, które, dorósłszy, znowu go wypędzą starego na dziady ze swojej chaty i pola.
On już takie pohodował jedne!
Nie o nich myślał.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/380
Ta strona została przepisana.