— Niebożęta biedne! Twardy mają żywot — odparła litościwie kobieta. — Przecie i kamienie miłować można.
— A toć miłują, miłują, chowają i szanują. Żadnego nie uprzątną! — zaśmiał się gorzko Jan — chyba ukamienować brata, to ruszą kamień z miejsca.
— Wam to Bóg szczęścił!
— Pewno, że i Bóg, alem się na Opatrzność nie oglądał, tylkom ręce zakasał i robił. Ho, ho! żeby wszyscy tak robili, toby mieli; ale oni wolą kamienie gryźć, a próżnować, a ze mnie drwić, albo mi dokuczać. Takci i mają gałgany, jako są warci!
— Trza wam było ich uczyć, namawiać, pomagać!
— Aha, pewnie, a za co? Że mi ojcowiznę rozgrabili i pokradli! Jako warci, takci mają.
— Sprawiedliwie. Jak kto dla siebie robi, to wedle tego i ma — westchnęła kobieta.
Milczeli chwilę, aż Jana snadź myśl jakaś trapi, i rzecze:
— Tak mi się coś zdaje, jakbym ja was już widział niegdyś, i głos mi się zda podobny.
— Dobrą pamięć macie. Lat dziesiątek temu tośmy się spotkali na tejże drodze, jakeście z obczyzny do domu wracali. Szliśmy wpodle[1] aż do wsi i gadali z sobą. Chcieliście mnie ugościć w chacie, ale zaraz u karczmy ludzie wam powiedzieli, że ojciec umarł, dobytek zmarniał, więceście mnie
- ↑ Obok siebie