Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Kamienie. Ciotka. Wpisany do heroldyi.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

A wtem w progu stanął chłop blady, z próżnym workiem pod pachą, rozejrzał się, przełknął ślinę i, podrapawszy się w głowę, rzecze:
— Przyszedłem do was pożyczyć pół korca żyta.
— Pożyczyć! — zaśmiał się Jan! — A z czegóż oddacie? Toć jeszcze nie zima, i już swoje zjedliście!
— A zjedli. Siedem gęb w chacie. Nie urodziło! Da Bóg lepiej na przyszły rok, to oddam. Tymczasem jeść trzeba — odparł chłop i stęknął. — Wy do zbycia macie, to wam nie bieda, jak mniej sprzedacie.
— Pewnie, ale, co zjem, to moje, co sprzedam, to też moje. Twoje u ciebie, nie u mnie. Idź, pożycz u tych, którzy rozgrabili moją ojcowiznę. Lekko im przyszło, pewnie zabogacieli.
— Dobrze wam drwić. Wiecie, że, oprócz was, nikt nie ma. Do kogóż pójdę? co jeść dam, jak wy nie poratujecie? U mnie w chacie już trzy dni nie jedli.
— A u mnie jedzą trzy razy dziennie to, com temi oto rękoma z tych kamieni, co wy hodujecie, krwawą pracą wydarł. Było tak samo robić, tobyście mieli, a nie chcieliście, woleliście spać i na mnie psy wieszać, to teraz żryjcie kamienie i idźcie do dyabła, który je wam nasypał.
— A pewnie pójdziemy do dyabła. Głód do nieba nie zaprowadzi! — burknął chłop.
— Do wieczerzy! — zawołał Jan, spojrzał na kobietę w kącie i wnet oczy umknął.
A ona wstała, pocałowała dzieci, skinęła głową wszystkim i rzecze: