ów możny — w Woli i Wólce nie było już kamieni.
Nie było ni takich, co szczerbią kosy i lemiesze, ni takich, co kaleczą bose stopy, ni takich, które się w złości na bliźniego ciska.
A naród wesoły, i zdrów, i dostatni, zawiódł owego możnego do rozdołu, a rozdół był pełen kamieni.
A na skraju, na progu schroniska, bo to wieczór był, siedział »głupi Jan«, latami stary, a prosty, krzepki, z jasnemi oczyma i pogodną twarzą.
— Tyś zebrał te wszystkie kamienie? — pyta z podziwem możny.
— Z nią wespół!
— Z kim z nią?
— A ot, z nią! — i pokazuje koło siebie.
— Toć tam nikogo niema.
— Dla was niema, i ze mną niegdyś nie była. Przeto kamienie były, a teraz ich niema.
— Głupi jest, — tłumaczą ludzie szeptem — ale dobrze czynił.
— Możebyś czego pragnął za to, coś uczynił? — pyta możny Jana.
— Cobym i wymarzył i wyśnił, to wszystko u niej jest, i wszystko mi daje.
— Jakaż ona jest? Opowiedz przecie.
— Nie widzisz to jej?.. biednyś ty, niebożę!.. to i nie zrozumiesz, co ci opowiem o niej. Biednyś ty, biedny!
I litościwie nad tym możnym pokiwał głową »głupi Jan«, który za cały majątek miał zebrane z dróg i pól ludzkich ostre kamienie.