rzenia, trochę blagi[1], chwalą się, więcej narzekają — powoli gwar przechodzi w autobiografię[2].
Mężatki wiodą rej w rozmowie. Już się skupiły, już opowiadają sobie poufnie domowe życie i stosunki, choroby, drożyznę życia, trudności szkolne, wstrętne nowe prądy wśród młodzieży, zanik posłuszeństwa dzieci, lekceważenie rodziców i tradycyi, trudność wydawania za mąż córek. Zapominają, że przecie chwaliły swój los — nikną udane uśmiechy i blaga — jest to litania skarg — obraz życia ciasnego, materyalizmu i powszedniości, jakiejś apatyi[3], bierności, nudy!
— Verschollen! — odzywa się głos spokojny.
To ta, co rzuciła refleksyę: kto rozbitek?
Spojrzałam na nią. Stała pod lampą wiszącą, założywszy ręce na piersi, słuchająca, uważna, a mało dotąd mówiła.
Od szkolnej ławy ją pamiętam: jej brzydotę już nawet nie pospolitą, ale taką, którą się na zawsze zapamięta, jej niefrasobliwy humor, i dobre koleżeństwo.
Z tych wszystkich ona jedna najmniej się zmieniła, — nie mogła zbrzydnąć, a zachowała tę dawną niefrasobliwość. Zestarzała, rozumie się, ale inaczej, jak tamte. W świetle lampy srebrzyły się włosy bujne, niedbale skręcone, ramiona były szerokie, formy grube, ale pełne siły. Powieki były już ciężkie, ale z pod nich świeciły źrenice śmiało,