na rok. A za każdą widział jak na dłoni swe Budki Mazurskie.
Widział osadę o bielonych ścianach, o dachach z dranic[1], rozrzuconą w wianek wkoło jeziorka, otoczoną sosnami wiecznie zielonemi; widział płoty i sadki wiśniowe i drogę i pólka, powydzierane z pod boru, i sznurki łąk, a na straży karczmę starą, w której Srul mieszkał i Jente.
Było w Budkach tych trzy rody, rozrodzone na piętnaście chałup: Dubienieccy, Łabędzcy i Marcinowscy, skoligaceni[2] i spowinowaceni ściśle. W jego chałupie matka wdowa wyhodowała chłopców trzech i dwie dziewczyny, rządziła dotąd, posłuch mając bezwarunkowy. Widział i ją żołnierz; kobietę siwą, wysoką, suchą, o twarzy surowej i nakazującej uszanowanie. Miłował on też ją dusznie, głęboko.
Kasztan oficerski kręcił się i swawolił; ułan zębami popręgi dociągnął, wygładził, munsztuk założył i podał przed bramą, trzymając cugle w jednej ręce, a strzemię w drugiej.
Oficer wskoczył na siodło i ruszył tęgim kłusem, szeregowiec w furcie pozostał, patrząc przed siebie, w jeden punkt, oderwany zupełnie od otoczenia.
— Mój ty Boże, mój ty Boże! a to ich opadło! Odryny niema, którą on sam z braćmi stawiał; kasztanka niema, białonogiego ulubieńca! Co to on się na nim do miasteczka najeździł. A teraz