A potem do tych dwóch stowarzyszył się trzeci, którego Żurawiem nazwano.
Ten uchował w życiu najczystszą duszę. Był uosobieniem dobroci, łagodności i wewnętrznej słonecznej pogody. Cieszył się leśnem życiem jak się młodość tylko radować może. Marzyciel był, zawsze trochę roztargniony, rad się śmiejący — pracowity za wszystkich a zdrowia i wytrzymałości żelaznej.
I byli ci trzej, siebie wzajem dopełniający, stałemi letniemi osadnikami głuszy, twórcami tego pierwotnego bytowania, stanowili jedno z puszczą, żyli w niej jak wszelkie stworzenie co do niej ściągało z wiosną na wyraj — odlatywało jesienią.
Zimą, zamknięta na głucho — z latem razem zasypiała chata. Osypywały dach żółte liście, potem śnieg — niknęły ścieżki letnie, a za to zwierz swoje po śniegu rysował.
Sikory nocowały pod dachem, wiewiórki po skrzynkach gniazdowych, zające żywiły się na żarnowcu, w szczeliny podwalin na sen zimowy wciskały się węże; na zmarzłe jagody wina i głogi przylatywały gile, a niekiedy podsuwały się do ogrodzenia sarny i skubały uschłe łodygi letnich kwiatów, które Żuraw wypielęgnował.
A daleko, wśród ludzkiego mrowia leśni ludzie o tej chacie swojej marzyli tęskniący i myślą byli z sikorami, gilami i z całą tą rzeszą swych letnich współtowarzyszy.
I czekali — wiosny.