Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

wienia im dostarczyć nie można. Byle, na dobitkę niedoli — jędza mrozu nie wywlekła sobie w sukurs.
Drzewa wiosennej krwi są pełne — gałęzie nabrzmiałe, bolące, gdy tknąć. Trzeba ratować.
Puścili się we dwóch za rogatki, trafili na zagajnik, śniegiem zawalony, jęli otrząsać biały całun.
Rozpoznali drzewiny i mówili do nich jak do serdecznych przyjaciół.
— „Korale wyhoduj, jarzębiu smukły! śmigaj brzózko srebrna. Ostrożnie się odginaj kloniku, boś kruchy. Za ciężka nawet tobie szuba, świerczku, zuchu zimowy“. Odginały się z ulgą gałęzie, a oni się śmieli, zgrzani, rozradowani, upojeni mroźnem, marcowem powietrzem.
Zmierzch dopiero spędził ich od roboty, a w nocy stało się co przewidział Rosomak. Mróz-kat pięść z kleszczami ścisnął. Jęknęły lasy z bólu rwanych tkanek, na całun śmiertelny padały ich członki, jędza cieszyła się zgubą młodego życia.
— I po co to, szepnął Żuraw.
— Prawo! odparł Rosomak. Nad nasze zrozumienie Prawo! Ale to nie zguba! Bywa twarde i potężne, gdy niszczy i takież potężne, gdy tworzy. Ale to nie zguba! Zguba to mała, nikła istota, bez gromu, wichru, nijakiej widocznej mocy, bez kłów i pazurów, jak robak goła. Kędy ta zguba przejdzie, tam nie ostanie ni puszcza leśna, ni zwierz potężny, ni ptak najśmiglejszy, ni żadnego stworzenia schron. Zostaje tylko on!