Przed domem Rosomaka rankiem panował ruch i rozhowory.
Ranek był kwietniowy, pogodny, słoneczny, wilgły od deszczu, co przeszedł z wieczora. Przeszedł — cuda tworząc. Rozkleił lepkie obsłony liści, zmył z traw resztę pleśni, roztworzył oczy białych zawilców i fijołków, wywabił z wody złoto kaczeńców, obmył i w kwiat wyczarował kocanki łóz i wierzb.
W ciszy nocnej szmerem kropel budził, na gody namawiał, a gdy słońce wstało — ziemia ku niemu wystąpiła już strojna, wonna, barwna i rozśpiewana.
Pod gankiem stał długi, drabiasty wóz, i ładowano go przemyślnie wszystkiem, co w bytowaniu letniem było lub mogło być potrzebnem.
Żuraw pakował żywność, odzież, zielniki swe, podręczną apteczkę, Pantera prowiant zwierząt-towarzyszy, sieci, więcierze, kosze, chodaki, narzędzia rzemieślnicze, Rosomak jakieś swoje specyalne skrzyneczki, tyczki, puzderka, książki — cały balast do badań przyrodniczych, a każdy tak był zaaferowany, że ino się snuli z domu do wozu, jak pszczoły, ładując i ładując. Wóz stawał się kopiastym.