Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz już tylko towarzyszy! rzekł Rosomak, zlustrowawszy wóz. Jeżeliście zapomnieli — cierpcie!
— Pewnie, że ja coś zapomniałem! troskał się Żuraw stękając.
Teraz przez wrota od folwarku wkroczyła karmicielka leśnych ludzi, latująca z nimi co roku w puszczy gniado-srokata Hatora. Chuda jeszcze była po ciężkiej zimie, z szerścią nastroszoną i bez blasku.
Znało bydlątko, co znaczy to ładowanie.
Podeszła do Pantery, obwąchała ludzkie ręce, dostała chleba z solą, obejrzała wóz, skubnęła siana, spenetrowała czy czuć na dnie kartofle i osypkę, wytarła szyję o luśnię i stanęła żując powoli, łagodnemi oczami śledziła ruchy ludzkie.
— Hator, chcesz bamboły? zagadnął Pantera wynosząc z domu blaszaną krowią klekotkę na rzemieniu.
Hatora przecząco poruszyła uszami i odwróciła niechętnie swą rogatą głowę.
Nie! — Hatora nie lubiła „bamboły“.
Przed paru laty, gdy ją ustrojono w to straszydło, bezustannie gadające — oszalała z trwogi i wstrętu, umęczyła się okropnie, starając się pozbyć, zedrzeć ze siebie po gąszczach obmierzłego stracha.
Nawet w rozdraźnieniu i dzikim buncie popełniła czyn zbrodniczy, rzuciła się z rogami na Panterę, rycząc ponuro: mord, mord. Ale to było dawno, w samych początkach jej leśnej służby. Potem Hatora zrozumiała, że nałożenie „bamboły“ oznaczało rozkoszny żywot w puszczy, w obfitości pastwisk, wody — w nieograniczonej swobodzie.