Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było pastucha i jego bata, nie było psów, ani łańcucha w dusznej oborze, ani zdradliwych rogów zawistnych towarzyszek. Bo Hatora przez te lata straciła instynkt stadny, i skierowana przed dom — najkrótszym nawet pomrukiem nie pożegnała zimowej kompanii. Bez zapału, ale i bez protestu pozwoliła sobie nałożyć naszyjnik.
— Pantero, zaprzęgaj Łataną Skórę. Idę po domową czeladź. Zabierz klatkę z ptakami! komenderował Rosomak, wchodząc do domu. Żuraw lokował właśnie na wóz kosz, okryty krasno przetkaną serwetą. Pantera i Hator zawęszyli z lubością. Pachniał świeży razowiec.
— Wódz tak goni, że i śniadanie się wściekło, rzekł Pantera. Nie wytrzymam, tak pachnie! sięgnął po nóż za pas, odchylił płótno, bochen jeden krzyżem przeżegnał i spory glon odkroił. Przełamał i z lubością obadwa jedli. Wilgotny pysk Hatory wsunął się także do spółki.
— Aha, wódz kazał zaprzęgać! przypomniał sobie Pantera ruszając do stajni.
Po chwili wyszła na słoneczne podwórze klacz srokata, stępając z rozwagą i ostrożnością, Pociągnęła Panterę do studni, napiła się do syta, a potem niekierowana poszła ku wozowi.
Sprobowała smaku siana, poszukała na dnie worka z obrokiem, parsknęła, ziewnęła, przeciągnęła się i z rezygnacyą podała głowę do chomonta.
— Nie zezuj na ładunek, rzekł Pantera. Wiemy żeś źrebna; w błocie i piachu pójdziemy piechotą.