spodarzyły dzikie pszczoły. I oto olbrzymie mrowisko, już rojne, państwo wielkich czarnych borowych pracowników, usłane białemi grudkami żywicy i ze śladami zimowego grzebania cietrzewi, a oto wykrot olchowy, pełen dziur, szczelin, przepaści korzeni wydartych do połowy z ziemi mocą huraganu, kryjówka wężów i żmij.
Bór gwarzył cichutko, to znów słychać było jak dyszał potęgą odrodzenia wiosny, a człowiek zapatrzony, zasłuchany, zatracał się w tej wielkiej potężnej całości i czuł, że te siły ogarniały go, że sam się staje potęgą, że w nim gra, śpiewa, tworzy, rośnie moc przyrody.
Za brodem grunt się podnosił. Osiedle leśnych ludzi było jakby wyspą wśród nizin, błot, bagien, porzniętych siatką rzeczułek, porosłych nieprzebytymi haszczami.
Na wyspie tej, żyznej bajecznie, bujała puszcza w całej sile wzrostu, śmigały ku słońcu brzozy jak tanecznice smukłe, zielone swe gazy kołysząc, maiły się graby urodziwe jak parobczaki, parły się jedne przed drugiemi do nieba olchy, jesiony, dęby, lipy, jarzębiny, klony, a dołem, jak snopy, leszczyny, kaliny, czeremchy, kruszyna, aż, zupełnie przy ziemi, słały się zwały malin i jeżyn. Na polankach wśród boru biało było od zawilców i puszczała się trawa, jak tło kobierców, które lato tkać miało. Przeciągły okrzyk towarzyszów zbudził z zachwytu Rosomaka; spojrzał na słońce, trącił z lekka żerującą klacz.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/033
Ta strona została skorygowana.