Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/046

Ta strona została skorygowana.

Pantera się zerwał i w bieliźnie, bosy wyskoczył oknem.
Polana była wybrukowana opalami rosy, powietrze wilgotne, wonne, ciepłe, ptaki chędożyły pióra, przeciągały skrzydła, leciały do wody.
Pantera też rozprężył ramiona, otarł twarz wilgotną gałęzią brzozy i pobiegł do ruczaju — do kąpieli.
Gdy wyszedł z wody — wytarzał się w trawie, pobiegał po łące — i czerwony jak rak wrócił do chaty.
Z gniazda swego u pułapu wysadził pyszczek Kuba, ale tylko ziewnął i schował się napowrót.
— Maczałbym szubę na takiej rosie. Dobre to dla gołych, zamruczał lekceważąco.
Pantera się brał, wziął skopek do doju — i poświstując poszedł do swych obowiązków. Wypuścił klacz i zbudził Hatorę.
Stalowo-szary wąż wodny ogrzewał się u jej boku i ledwie nieco się usunął, gdy krowa wstała.
— Kis, kis — chcesz mleka? przemówił doń Pantera. Chciał zapewne — bo czekał, asystując.
Hatora, oddawszy swym opiekunom daninę, poszła za klaczą. Pantera ulał nieco mleka w skorupkę garnka.
— Masz Kis, Kis! I marsz po żaby, rzekł do węża.
Postawił mleko w sieni do dyspozycyi Żurawia, zajrzał przez szczelinę do komory, ale było tam ciemno i cicho.
— Ot śpiochy! Z tego mieściska przywożą tylko złe obyczaje. Wstyd przed całym lasem. Ale dla mnie to w deseń.