Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/048

Ta strona została skorygowana.

brzozę zaciął, czarkę z kory zagiął i chleb sokiem popijał.
— Leniwie się sączy. Poszedł w pąki! Ziewnął wreszcie — wyciągnął się — i zadrzemał.
Zleciały się zaraz ciekawe sikory — obejrzały go — i wróciły do roboty — parę zięb, budujących gniazdo na tejże brzozie — udawały chwilę, że tylko w przelocie tam się znalazły — ale uspokojone — dalej kleciły kunsztowny domek — tuż niedaleko bekas zapadał pobekując. Słońce wytoczyło się wyżej — i zbudziło śpiocha. Spojrzał na niebo, na cień drzew — i zerwał się.
— Dziesiąta godzina. Oni pewnie przy robocie. Nie pokażę się bez jakiejś zdobyczy. Ale co? Zaczął szukać. Zaraz dojrzał podwaliny ziębiej chałupy — ale to nie było nic osobliwego — po chwili myszkowania znalazł na kępie dwa jaja bekasa — także pospolitość — wreszcie dopatrzył na dalekiej brzozie wśród błota — żółty bukiet jemioły.
— Aha, to dostanę. Wódz chciał w chałupie powiesić. Jazda!
Wody na bagnie było za mało na czółno, a o krok od lasu zaczynała się topiel.
Trawy i kępy tworzyły tylko cienką skorupę, która pod stopą się chybotała i rozdzierała. Trzeba się było czołgać.
Pantera naciął łozy — związał w pęki, umocował pod pachami na piersi — w rękę wziął długi drąg — położył się — i rozpoczął awanturniczą przeprawę.
Czołgał się — nogami i łokciami popychał, zapa-