Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/050

Ta strona została skorygowana.

— Ciśnijcie mi, wodzu — tu w krzaki świeży garnitur. Rozumie się, że do obiadu należy się przebierać. Biały krawat, smoking — gardenia w butonierce. A jakże! Hatorę pod rączkę do stołu poprowadzę! Kąpał się, pluskał, szorował, przebierał, a wciąż myślał, czy Rosomak był u koszów. Zapytać było nijak — a po ich minach, gdy zasiedli do misy, nic nie mógł poznać.
Mówił każdy o swoich zdobyczach: Żuraw znalazł rzadki kwiat — obuwik, Rosomak wypatrzył gniazdo krogulca — skopali parę zagonów na kartofle, mieli jutro sadzić warzywa.
Po obiedzie spoczęli godzinę — i już we trzech poszli do roboty. Grzędy pod warzywo wykarczowali już od lat paru, więc ziemia była pulchna, piękny czarnoziem nad ruczajem, otoczony płotem przed łakomstwem Hatory.
Pantera kopał zajadle, założywszy sobie że nadrobi ranną „fugę“. Słońce grzało, pot im wystąpił na koszule — wreszcie miało się pod wieczór.
— Nie zrewidujecie koszów, wodzu? spytał nareszcie Pantera.
— Właśnie chciałem ci rzec, byś mnie wyręczył, bom się bardzo zmachał kopaniem.
— A kiedy ja — to jest — mnie — ja nie wiem gdzieście zastawili, wykręcał się.
— Gdzieżby? tam gdzie zwykle.
— Kiedybo — może do jutra poczekać.
— Nie — właśnie pora. Dogódź sobie! Lubisz bobrować!