Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/056

Ta strona została przepisana.

— Gdzie Kuba?
— Zbałamuciła go ruda zalotnica — odparł Żuraw.
— Także pora. Wszędzie po gniazdach już są małe, a ci się dopiero zbierają na gospodarstwo! rzekł Pantera.
— Jeszcze biedaka sowa w nocy uchwyci.
— Jak go znam — nie głupi nocować w wilgotnej dziupli — wróci do swego rękawa.
— Zgłodnieje niebożątko.
— To mu na zdrowie wyjdzie. Już się w skórze nie mieści — tak go pasiesz.
Zaraz po obiedzie Pantera założył klacz do wozu i ruszył po ściółkę — Rosomak popłynął do koszów rybnych — znowu Żuraw sam został.
Sprzątnął prędko statki, zabawił godzinę nad swym zielnikiem — wreszcie przypomniał sobie raki — i zaczął zbierać potrzebne do tego połowu narzędzia.
— Właściwie lepiejby było brać je na rybie odpadki, ale tak się biorą na głębinie z czółna. A że Rosomak czółno zabrał, chyba będę je brodząc z pieczar wypłaszać — radził się Pantery, który właśnie ze ściółką nadjechał.
— Poczekaj chwilę. Zwiozę resztę i razem pójdziemy. Znam najlepsze pieczary.
— Dziękuję. Pewnieś już jakiś figiel na mnie obmyślił. Dziś już miałem mysz w pudełku z proszkiem do zębów i zaszyte rękawy u koszuli. Dosyć na jeden dzień.
To nie ja. Dalibóg!
— Więc któż, może Rosomak?