zę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień — już przysmak porwała odrazu i odtąd słysząc trzask gałęzi pod stopą olbrzyma — czekała odwiedzin nie trwożna.
Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał smolne szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.
Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch i wzrok skupiony, przystawał często do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.
Las ledwie porastał w drobne liście, była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.
Codzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte — dzikie, borowe.
Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.
Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy, po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały — nadchodziła jesień.
W tym roku działo się najgorzej.
Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosiły do ula pyłku.
— Niema matki! rzekł Rosomak po dłuższej obserwacyi.
Ruszył w puszczę i rozmyślał.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/062
Ta strona została przepisana.