Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie — pół brodząc, pół pełznąc Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.
— Wracaj, pora do chaty! — zawołał Żuraw.
— Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście ile znajdziecie sznurów, garnek z żarem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
— Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie — wołał Żuraw troskliwie.
— Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc suche, siekiera i nóż jest, chróstu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziemy mieli jeszcze kramu coniemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie.
— Do zobaczyska! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne — a była pustka.
Ani uwijania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardyaszu.
Sosny stały, jakby nieme, nawet bagna wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.
— Jakiś zaklęty kąt! szepnął, powstając. Obszedł brzegiem, rozglądając się. Ród starych sosen mieszał
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/068
Ta strona została przepisana.