zały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.
— Teraz spocznę i ciszy posłucham! — rzekł, wyciągając się na mchach.
Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary, ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.
Oburzyło to panów ostępu.
— Uhu, uhu! rozległo się ponuro, groźnie — czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą — do lasu po łup.
Po chwili drugi za nim podążył.
— Uhu, uhu! Ungnibus et rostra! Szponami i dziobem! Herbowa dewiza i bojowy zew! Uhu, uhu!
Wyciągnięty u ognia Rosomak słuchał. Od puszczy grzmiał weselny, wiosenny chór. Łkanie słowików, bełkotanie cietrzewi, pobekiwanie kozłów. Na bojowe hasło rabusia, zaledwie chwila ciszy i znowu radośne hymny młodego życia.
Nagle rozdarł powietrze krzyk bólu, grozy, śmierci i znowu cisza.
— Zadarł zająca! szepnął Rosomak.
Na niebo wypłynął księżyc. Mgły w jego widmowem świetle potworzyły korowody tańczących mar w gzłach powłoczystych. Żabie kapele im grały, powiew wiatru układał figury, grupy, koła.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/070
Ta strona została przepisana.