Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/078

Ta strona została przepisana.

A Pantera zawiązał na cienkiej szyjce krasną kitajkę „od uroku“.
A potem śmiejąc się, rzekł tajemniczo.
— Żurawiu, widziałem dziś w nocy jak „domowy“ wlazł na półkę i coś włożył do garnuszka. Pewnie dla ciebie prezent.
— Może sam zobaczysz. Ja mam dość tych prezentów.
Ale Rosomak się zaciekawił i zajrzał na półkę, do garnczka.
— Zacny „domowy“! — rzekł, wyjmując coś szarego, okrągłego, wielkości cytryny.
— Co to? — spytał Żuraw nieufnie.
— Tupcio drugi. W małoletnim wieku, ledwie mu kolce ze skóry wychodzą. Gdzieś go znalazł, Pantero?
— W nocy, na ścieżce do krynicy. Szła mama pierwsza, rozfukała się na mnie strasznie, za nią czworo takich pędraków.
— Tupcio był jeszcze mniejszy. Prawie goły. Ulokujemy go w skrzynce, we mchu i liściach suchych, jutro już będzie mleko chleptał.
— Ja go biorę na wychowanie! — ucieszył się Żuraw.
— Czeladka się pomnaża. Dojdziemy do pokaźnego inwentarza! — rzekł Rosomak, zasiadając do śniadania, a potem zaraz zabrał się do preparowania puhaczy. Zajął cały stół i tak się w tej trudnej robocie zagłębił, że ani palił, ani mówił, ani oczu nie podnosił, ani słyszał, co tamci mówili.
Wogóle nawet nie wiedział, czy istnieją. Aż stanął nad nim Żuraw.