Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/082

Ta strona została przepisana.

parł, zajechał w krzak łozy, za gałęzie chwycił i unieruchomił. Obadwa byli wodą zlani i potem, zdyszani, zziajani i szczęśliwi zdobyczą.
— Uf! a to ci patryarcha. Będzie ważył parę pudów, — rzekł Pantera, wywlekając z trudem olbrzyma z siecią na ląd.
— Wyrzucam sobie, żeśmy bez Rosomaka na ten połów ruszyli, — rzekł Żuraw.
— Mało on ich miał przez życie! Zresztą rybactwem się bawi — ale pasya — to ptaki. Ale teraz żywo się zbierajmy, bo nas czeka ciężka robota, nim go sprawimy. Żywcem go też nie dowieziemy, bo czółno przewróci. Zoperuj go po doktorsku, a ja popłynę po mój pas. A obejrzyj, czy ma w sobie but żandarma.
— Jakto?
— Odrowąż dowodzi, że taki wielki to ludojad, i specyalnie żywi się żandarmami.
— To może lepiej puścić go w jezioro z powrotem, kiedy taki zacny uprawia proceder.
— No nie, bo ja też na zimowe posty chcę mieć wyżerkę.
— Ano, to szukam buta! A głowę tobym rad spreparować.
— Bez fatygi ci to mrówki zrobią. Wiem jedno mrowisko, jak stóg, tam ją zakopiemy.
Po godzinie już płynęli z powrotem. Jezioro zmieniło wygląd, bo się wiatr zerwał i napędził chmur z zachodu. Parno było, zbierało się na burzę.
— Namagaj, bo nie zdążymy przed deszczem, — oglądał się Żuraw niespokojnie.