Jadą. Słychać od ziemi turkot. Nawet gadają. Odezwijmy się po naszemu.
Huknęli. Długi zew i urwany odzew. Czyste echo poniosło się po wodzie, odbiło od lasu — powtórzyło odzew. Nasłuchiwali.
— Czemu Rosomak nie odwołuje?
— Z kimś rozmawia? Co to?
W głębi dalekiej zamajaczały końskie łby — zachlupała woda.
— Co to? Ktoś jedzie z Rosomakiem.
— No, fornal.
— Fornal trzeci. Zmykajmy.
— Co znowu. Jeśli Rosomak kogoś wiezie, to gość. Może Odrowąż.
Patrzyli, wóz się zbliżał.
Obok Rosomaka siedział chłopak w gimnazjalnej czapce i czarnej bluzie.
— Jakiś smarkacz. Potrzebne nam dzieci! — mruknął Pantera.
— Już wiem, szepnął Żuraw. To pewnie Stefan — pani Anny.
— Wodzowej siostry syn urwipołeć?
Żuraw tylko głową skinął, bo wóz był tuż i Rosomak ich pozdrowił.
— Witajcie. Rekruta wiozę.
Wóz wylądował i stanął. Fornal zaczął wyładowywać zeń różne tobołki — oni się witali. Rekruta obejrzeli bacznie a nieufnie leśni ludzie.
— Miejska murowa stonoga! — nazwał go w duchu Pantera niechętnie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/087
Ta strona została przepisana.