— A gdzie tamci?
— Poszli. Nie będziemy cię wszyscy niańczyć? No — tobół ci cięży. Dajno — pomogę.
— Dziękuję panu. Dam radę.
— Tutaj „pan“ jest bór — a „pani“ woda.
— Ja jestem leśny „ludź“ — Pantera. Nie udawaj, ręce ci dygocą z wysiłku. Masz, przewlecz rzemień kuferka przez tę gałąź — ot, tak, bierz na ramię, ja też — i ruszajmy. A stąpaj w nogę równo — lewa, prawa, lewa, prawa.
— A czy my nie zabłądzimy tak bez drogi, rzekł po chwili chłopak.
— Jakto, bez drogi? Toć szlak jak pocztowy, drzewami sadzony.
— A co to błyszczy przy ziemi! To pewnie wilcze oczy się świecą.
— Gdzie? Ach to! Świetliki latarki zapaliły.
— Co to?
— No — świętojańskie robaczki. Złapać takich dziesiątek do szklanki, to czytać można jak przy świecy. No, co skaczesz?
— Bo coś szeleści pod nogami. Pewnie żmije.
— Żmije śpią w nocy. Żaba ci z pod nóg skoczyła. Idź prosto, nie targaj!
Chwila milczenia. Nagle chłopak się wzdrygnął, W pół kroku stanął, kuferek spadł z drążka na ziemię.
— Co to? — szepnął.
— A bodaj cię! Co znowu?
— To co krzyknęło tam w prawo.
— Sowa! Ot siedzi na sęku. Prędzej — zbieraj swój
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/089
Ta strona została przepisana.