Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/092

Ta strona została przepisana.

go chleba i, patrząc jak oni czynią, zaczął czerpać ze wspólnej misy.
— Co to? — spytał po chwili.
Wszyscy się zaśmieli.
— Nie inaczej. Dobrze cię ochrzcił Pantera, Będziesz Coto, zanim na inną nazwę zasłużysz. Pytasz, co jemy? To polewka z ryby.
— Z suma. Wiecie, wodzu, żeśmy ułowili takiego, jak się rzadko trafia. To był tydzień wielkich łowów. Puhacze, sum.
— No i nowych przybyszów. Źrebię, Tupcio i Coto.
— I kosięta się wylęgły w szopce Hatory. Coto chciał spytać: co to kosięta? ale się zażenował. Postanowił sam się dowiedzieć rano.
Po wieczerzy zawołał go Żuraw do pomocy zmywania statków, przyczem się bardzo zabrudził i potłukł miskę, potem go zawołał Pantera i poprowadził po drabce na strych, gdzie naładowali olbrzymi wór siana.
— Będziesz na tem spał, rekrucie Coto. Schodź ostrożnie po drabinie, żebyś siebie nie urządził jak miski. Macie, już leży!
Chłopak się zaczepił obcasem o szczebel i spadł do sieni, szczęściem na siennik. Zerwał się zawstydzony, ale Żuraw z Rosomakiem karmili małego Tupcia, i nawet się nie obejrzeli, a Pantera, zeskakując zgrabnie i lekko ze strychu, rzekł.
— Szczęście, żeś nie gliniany, bo nie starczyłoby