Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/095

Ta strona została przepisana.

— Zapewne dlatego, żeby nam tu nie było za dobrze. Ja go obserwuję. Parę dni bawiła go nowość, teraz przechodzi okres tęsknoty, nudy i wspomnień „nieszczęśliwej“ miłości; przefermentuje, przegryzie się i odżyje.
To rzekłszy Rosomak, którego nic bardzo nie wzruszało, co nie było przyrodniczą osobliwością, zapalił fajkę, obładował się swemi ptaszniczemi przyrządami i ruszył w las.
Przedewszystkiem odwiedził pszczoły.
Opodal barci stanął i patrzał.
„Naród“ się snuł tu i tam, zda się jak zwykle, ale po obserwacyi twarz leśnego wodza zaczęła się rozjaśniać, promienieć, aż się ułożyła w cichy radosny uśmiech. Dla niego miał wyraz brzęk owadu, jego ruch, jego sposób wchodzenia przez szparę-wrota. I słyszał wyraźnie to co wreszcie sam wymówił za nimi.
— Matka jest.
I wtedy dopiero usłyszał gdzieś opodal w łozach głos ludzki gniewny, skarżący i poznał głos Cota.
— Proszę Pantery, co to za życie! To dobre dla starych, albo dla mizantropów. Zresztą dla dziwaków i odludków. Ale ja kocham i ja chcę żyć! I mnie nikt nie rozumie! Ja tu nie chcę być, ja tu oszaleję! Ja tak strasznie za nią tęsknię!
— Ciężka bieda! ozwał się głos Pantery. To czemuż nie drapniesz stąd. Ja cię na skraj lasów wyprowadzę i leć do lubej. Tuś nam też tak potrzebny, jak zdun w lipcu.