Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/097

Ta strona została przepisana.

nął firankę łozy i wynurzył się za plecami rozmawiających. Coto zerwał się przerażony. Pantera zaświecił zębami w uśmiechu i dalej obdzierał łozę z kory, kunsztownie zwijając łyko na chodaki.
Rosomak wziął się też do tej roboty, a zawstydzony chłopak stał, nie wiedząc, co ze sobą robić.
— Wszystko to racya, ozwał się Rosomak, jakby od początku do rozmowy należał. Nudno ci tu, boś głuchy i ślepy na ten świat, co cię otacza. Te oczy i uszy otwierają się zwykle później w życiu, jeśli się wogóle otwierają, bo większość ludzi organów tych wcale nie posiada, i zupełnie braku ani potrzeby nie czuje.
— Racyą też bardzo despotyczną w ośmnastym roku życia jest miłość i bardzo tej twojej chorobie współczuję bom ją tez w swoim czasie przechodził. Żebyś jednak, wedle rady Pantery, stąd umknął do Warszawy — swej ukochanej tam nie znajdziesz, bo wyjechała z dziećmi do Ciechocinka.
— To ona ma dzieci? zaśmiał się Pantera.
— Czworo. W tem córka piętnastoletnia.
— Coto! — zawołał Pantera tonem zgrozy i śmiechu.
— Wcale mu się nie dziwię. W jego wieku kochałem się na zabój we wdowie, która miała wnuka. Ale nie o to chodzi. Pytam, czy chcesz, abym ci dał pieniędzy, aby wbrew woli matki, no i zapewne w tajemnicy przed nią, jechać do Ciechocika, do pani profesorowej?
— Ja, proszę wuja, chciałbym wrócić do Warszawy, bo ja tu czuję się taki niepotrzebny — i — i nudzę się.