Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/105

Ta strona została przepisana.

odetchnął i puścił się jej śladem, na nic nie zważając. Ale Hatora też nie pilnowała się żadnego szlaku — rżnęła prosto — łozy nie łozy, błoto nie błoto, ruczaj nie ruczaj.
Szczęściem, że była syta, więc się zbytnio do obroku nie kwapiła, boby jej nie sprostał.
Zziajał się, zamoczył, podrapał twarz i ręce — aż spocony wydostał się na szlak szerszy i ujrzał przed sobą śmiejącego się Panterę.
— Po łoskocie myślałem, że jakiś niedźwiedź zmarwychwstał i goni Hatorę. A to ci pilno do miski, rekrucie. Brniesz jak łoś, na prostki, przez bagno!
— Pantera wie, żem sam, sam, znalazł gniazdo świtunki. Mam jajko!
— Drozdowa codzień w kurniku też znajduje jajka! Taka sztuka! Switunka! Wielka mi parada! Ja znalazłem hajstra.
— Co to takiego?
— Czarny bocian leśny. Wódz się ucieszy. Niedaleko było tego miejsca gdziem łozę darł.
— Będziemy razem wydmuchiwać!
— Razem to trudno, ale zaraz ci pokażę jak się robi — ino chudobę obrządzę.
Pobiegli oba do osady. Oparty o płot już Rosomak czekał.
— Nie zbłądziłeś? — spytał.
— Owszem — ale uratowała mnie Hatora.
— Nie łże — będą z niego ludzie! — rzekł Pantera.
Coto poprosił zaraz o podręczniki i nawet nie czuł głodu, tak się tablicami zajął.