Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— A na co polujemy?
— W ten sposób można polować na jastrzębie, wrony, sroki, sójki. Nie znoszą puhacza i, ledwie go dojrzą, napadają z wrzaskiem. Kiedyś miałem żywego w tym celu i przez jedną jesień zastrzeliłem różnych rabusiów sto kilkadziesiąt sztuk.
— To szkoda, że wuj nie wziął strzelby.
— Teraz niechętnie mieszam się do spraw tego państwa. Nie czuję się w prawie wydawania wyroków i spełniania kary. Tutaj panuje ład i większy od mojego rozum. Wszystko w tym świecie się wiąże, uzupełnia, spełnia jakiś obowiązek, służy jakiemuś wielkiemu, często dla nas niezrozumiałemu prawu, utrzymuje przemądrą równowagę. Obserwując, przekonałem się, że kto staje się nad prawo zuchwałym, silnym, drapieżnym — nawet za licznym — bywa doprowadzonym do miary — wyrokiem Władzy, co tem rządzi. I już chyba bardzo rzadko, gdy mnie zaślepi mój rozum — występuję czynnie, w obronie małego i słabego. Patrzaj, uważaj! Jak zwykle pierwsze sikory dojrzały puhacza i popłoch wznoszą. — Zniżył głos i objaśniał.
— Sikor mamy pięć gatunków — tych pospolitych. Ta żółtawa z czarnym krawatem — to bogatka — największa, najzwyklejsza; tamta na brzózce — to modraczka — istny błękitny klejnocik. Uboga, sosnówka i czubatka jeszcze nie dosłyszały wieści. A oto zlatuje zięba — samiec — z ceglastą kamizelką no i, rozumie się, buńczuczny karzeł — wołowe oczko — tenby na orła się rzucał. Widzisz?
— Widzę! Jakie to cudne.