Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Rosomak. — Kos trzyma prym — Jakby wyrwasy taneczników, krótkie przyśpiewki mieszały się z duetem.
— To zięby i trznadle hulają i dwuwiersz poddają:
— Hejha! Chłopcy z dziewuchami, ostro!
— Brawo, brawo, brawo! — rzuciła przelatująca kukułka.
A wtem zgłuszył i zakasował duet mistrzowski trel słowika.
Rosomak kapelusza uchylił.
— Cześć, mistrzu Bekwarku! — uśmiechnął się.
Lutnista opanował całą rzeszę śpiewaczą. Górował nad chórem i orkiestrą, zmógł wszystkich. Kunsztowna, pełna łkań, namiętnych zwierzeń, miłosnych szeptów, zapamiętałych przysiąg i zachwytów płynęła pieśń miłosna wiosny.
— Uciszyło się wokoło; ludzie przystanęli, zasłuchani. Żuraw flecik swój wsunął w zanadrze.
Nagle pieśń się urwała. Rosomak wskazał na szary cień, przemykający wśród gałęzi.
— Bandyta! — rzekł.
— Sowa zbój, zbój, zbój! — zapaplały sikory czujne i popędziły wślad za nią.
W głowie Cota formowały się słowa, rytm, napływały rymy. Czuł, że napisze śliczny sonet.
A oto stanęli nad Tęczowym Mostem.
— Zostań tu! Za chwilę wrócimy — rzekł Rosomak, wchodząc z Żurawiem do brodu.
Plusk i rozmowę ich słyszał zrazu Coto a potem zajął się znowu koncertem.