Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/116

Ta strona została przepisana.

chichotały bez dźwięku. I całe to unoszące się w powietrzu widziadło zda się płynęło ku niemu. Chłopak, zrazu skamieniały z wrażenia, wrzasnął nieludzkim głosem i rzucił się ku drzwiom, w ciemności nie mogąc odnaleźć klamki.
Ale drzwi się otworzyły i głos Rosomaka spytał spokojnie.
— Co ci, chłopcze?
— Wuju, tu coś strasznego się ukazuje — Jasna poświata majowej nocy objęła sień — widziadło znikło.
— W ciemności widzialne! — szepnął Coto, trzymając się rękawa Rosomaka, który drzwi zamknął.
— Widzi wuj? — szepnął Coto.
— Widzę! — odparł, kierując się ku zjawie i roześmiał się, zapalając zapałkę.
— Oto, dlaczego wciąż mi brak tutek szklanych! — rzekł. — Pantero! — zawołał głośniej.
Milczenie. Tedy poszedł do izby, zapalił lampkę i przyprowadził Cota do mniemanego ducha.
Do ściany misternie na nitkach i ćwieczkach przytwierdzone były — tworząc dwoje oczu, nos i wielką gębę — szklane tutki pełne świętojańskich robaczków. Wszystko to jarzyło się, ruszało, kłębiło. Coto patrzał zawstydzony, ale go Rosomak pocieszył.
— Nie dziwię się, żeś wrzasnął. Ale to spryciarz. No, trzeba to biedactwo wypuścić na swobodę, a że już na świt się zbiera, pójdziemy powitać las przed ledwuchną.
— To ptak?
— Skowronek borowy. Tak go zwie nasz sza-