— Jazda! — zakomenderował Rosomak. — Torby z jedzeniem na ramię — siekiery za pas, kto jaki sprzęt do swych kolekcyi i zdobyczy. Chałupę kołkiem zatknąć, obrok dla towarzyszy postawić u płotu — i w pochód.
Zakrzątał się każdy i poszli.
Dzień był świąteczny, pogodny — za upalny nawet.
— Poświęci nas majowy deszcz popołudniu, — rzekł Żuraw, rozglądając się po niebie.
Idący na czele Rosomak zaintonował ich leśny hymn. Radosna pieśń objęła las i ich dusze jakiemś żywiołowem junactwem.
Powiedziesz ty, powiedziesz nas
Na ten słoneczny szlak.
Gdzie kwitnąć sercom naszym czas
Gdzie czeka lotu ptak.
— Kto ma zdobycz osobliwą — niech idzie na czoło i prowadzi! — rzekł Rosomak. Żuraw wysunął się.
— Mam dwa kwiaty i grzyba.
Szli teraz bez ścieżki, jakimś fantastycznym zygzakiem — omijając to skłębione gąszcza, to grzęzawice.
— Żeby cię tak tu zostawić samego! — rzekł Pantera do Cota.
— Sprobujcie, wybrnę! — odparł zuchowato.
Wreszcie w jakiemś drzewnem mokradle złożonem z brzóz podszytych zielskiem stanął Żuraw i wskazał.
Sam jeden ;— plama barwy i subtelnego wdzięku — wznosił się smukły kwiat o fantastycznej formie — Kwiat pewny — zwany trepkiem królewny. Kwiat nie większy od lilii polnej! — zacytował Żuraw i zaraz przy-