Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/121

Ta strona została przepisana.

padł do ziemi, by całość rośliny zdobyć do swego zielnika.
— Szkoda, — rzekł Rosomak. — Tak cudnie wykwitł wśród chwastów — sam jeden, jak piękna dusza wśród ordynarnego tłumu. Wykopać go, z wielką bryłą przenieść do ogródka.
— Racya! Zrobię to jutro.
Rozkoszowali się widokiem długą chwilę aż Pantera, szpiegujący wzrokiem gałęzie drzew, rzekł do Cota:
— Widzisz tę brzozę przy haliźnie, ze zgrubieniem przy konarze na lewo.
— Widzę! — odparł po chwili szukania.
— A widzisz takie czarne dutki — co z tego zgrubienia na wsze strony wychodzą.
— Widzę.
— A wiesz co to?
— Mech.
— Po wierzchu, a wewnątrz?
— Wewnątrz? Pewnie narość na drzewie.
— Wewnątrz ze siedmioro ptaszków, a to ich ogony — to czarne, co na zewnątrz wychodzi.
— Nie może być! Pójdę, obejrzę.
— Idź ostrożnie, bo tam grząsko. To mieszkanie jeszcze jednej sikory. Raniuszek, małe jak orzech — cały ptak — tylko ogon taki wspaniały. Jakim cudem tyle się tego zmieści w tej mchowej chałupce, bo bywa czasem dziewięć sztuk — ale na ogony trzeba ściany dziurawić.
— Wuj ma takie gniazdo?