Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Mnie się widzi, że ten stary, co mu trochę głowa łysieje, ma lokatora w dziupli.
— Co zaś? — zdziwił się Rosomak.
— Nie wiem. Może ryś? Chociaż tegośmy jeszcze nigdy nie spotkali. Może kuna, tchórz. Otwór wydaje mi się jakby świeżo podrapany. Ja dopilnuję.
— I ja! — szepnął prosząco Coto.
Pantera tylko głową skinął, bo się pilnie rozglądał i oryentował. Wreszcie wnurzył się w las trzcin, pokrywających brzeg błotnisk. Las to był zielony górą, zeschły od dołu, wyższy nad ich głowy, tak, że po chwili tylko po ruchu suchych kit można było poznać ich ślad. Stopy kaleczyły haniebnie twarde pniaki i z trudem rozdzierali gąszcza. Rosomak głową pokręcił. Nawet on się „cudował“ jakim sposobem człowiek, bez węchu łasicy i oczu kota, wynajdzie w tym zielonym odmęcie gniazdo małej ptaszyny.
To też wędrówka długo trwała; musiał Pantera nie raz zbłądzić, ale wreszcie przykucnął do ziemi, i, rozchyliwszy suche badyle, pokazał im marnie usłane gniazdo z szuwarów, a w niem pięć błękitnawo-kropiastych jajeczek.
Żuraw, mniej zajadły do ornitologii, spytał ocierając pot z czoła.
— Naucz mnie, jak się to znajduje taką igłę w stogu siana?
— Ano tak. Na błocie jest kierz z kitą rogoży w środku — ot ten — a naprzeciw trzeba mieć tamtą brzozę — ot — jak ręce rozciągnąć, a wtedy trzeba szukać — tego!