Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/129

Ta strona została przepisana.

I zdjął z wierzchołka szuwaru pióro czarne, cietrzewie przywiązane nitką.
— Pantero, niecnoto! — zawołał Żuraw — dobrałeś się do moich narzędzi — toć jedwab opatrunkowy!
— Nie znam się na tem. Szukałem kiedyś nici — do zeszycia podartej kurty, wziąłem, co znalazłem, — odparł niefrasobliwie Pantera. — Ot, mam resztę w kieszeni.
I oddał mu sumiennie — brudny, splątany węzeł — drogocennych nici.
— Od troglodyty — pierwsze wcielenie! — burknął Żuraw, odrzucając śmiecie.
Rosomak troskliwie zebrał gniazdo i jaja do kolekcyi i uczył Cota.
— Śliczny i rzadki ptaszek — krewny słowika, ale nie żaden solista. Za to ma śliczną błękitną tarczę na piersi. Niech żyje Pantera za tę zdobycz!
— To i koniec. Wódz się niczem nie chwali. Ani Coto?
— Wybrnijmy stąd i niech zabezpieczę jajka. Widziałem coś ślicznego — ale pewnie poszło. Zaprowadzę was w każdym razie.
— Poszło? Co może być takiego?
Ale Rosomak milczał i, gdy stanęli na trwałym gruncie, wskazał ręką daleko widoczny świerk i tam się skierowali.
Gdy mijali jakąś wrzosem pokrytą haliznę, nagle ujrzeli coś czerwonego — sunącego pędem po ziemi.
— Kuba! — ucieszył się Żuraw.
— Chr, chr — radosne, i Kuba już był na jego ramieniu, zziajany, mokry, z bokami zapadłemi.