Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Hatorę wydoić! Widzisz przecie, że tamci już się wnurzyli w swe preparaty, zielne i jajeczne. Jazda!
— Co tu jest jednak roboty!.
— Aha, a tyś z początku się nudził i łaził po krzakach. Tutaj wszystko tak pracuje. Jak się czasami zmęczę — to tylko popatrzę na tę modraczkę, co karmi jedenaścioro żarłoków — albo raniuszka, co buduje swe gniazdo! To trochę kłopotliwsze jak nasza robota!
Poszli boso do szopki. Hatora, sucha, przeżuwała flegmatycznie, Łatana Skóra była też rozsądnie pod dachem.
— Patrz, jakie to mądre. Wróciło sobie w porę do chaty — i patrzy na nas z politowaniem. Wynoś się, Kis! — odpędził węża i przykucnął do dojenia.
— Weź no, Coto, pęk ziela zatknięty za strzechę i wytrzyj nim małą!
Łatana Skóra obwąchała ziele, ręce Cota i pozwoliła łaskawie dotknąć córki. Maleństwo toż przychylnie poddawało się operacyi.
Gdy Pantera skończył doić, nalał mleka w skorupkę dla węża, a potem wynalazł w kącie garnek i rzekł z cicha.
— Kropelkę też daję małej — ale Żuraw o tem nie wie. Szkoda niebożątka — jeszcze trawy nie skubie, a komary tną. Naści, rośnij zdrowo.
Patrzyli przyjaźnie. Wąż wnurzył głowę do mleka, źrebię ssało garnuszek z lubością.
— Pantero, rzekł Coto. Słyszycie — coto tak dziwnie terkoce — jaki to ptaszek?