Coto się zasłuchał. Jakieś nieznane, dziwne melodje wygrywał Rosomak. Jakby jakaś opowieść to była, baśń, marzenie. Po chwili Żuraw zaczął mu dopowiadać na jakiejś cudacznej, powiązanej z kilku trzcin czy łóz fujarze.
Na dworze wieczór posępny zapadał, niebo zawleczone chmurami ciemniało i gasło. Żarzyły się węgle na kominie, buzował ogień na kuchni — daleki chór żab był cichszy niż zwykle, jakoś króciej odegrały hejnał żurawie. Ale smętku nie było — ni w przyrodzie, ni w muzyce. Czuć było, że za chmurą stało mocarne majowe słońce, że to tylko chwila tęsknoty i zadumy — w młodości.
— Czyje to, wuju! — spytał Coto, gdy Rosomak przerwał i smyk przykręcał.
— Leśne — majowe! — uśmiechnął się grajek, amator.
I Coto zrozumiał, że to był śpiew puszczy, podsłuchany przez leśną duszę człowieczą.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/136
Ta strona została przepisana.