Monotonne dudnienie deszczu po dachu zbudziło Cota. Zaspał, bo w chacie panował roboczy ruch, izba zawalona była prętami łozy, łykiem dartem, rybiemi koszami i królował wśród tego Rosomak, już pracą zajęty.
— Leje — rzekł — będzie najmniej trzydniówka. Tamci poszli po kwiat Żurawia.
Pobiegł Coto do kąpieli. Hatora i klacz w otwartych drzwiach szopki rozmyślały, czy warto narażać na szwank swe skóry, i ziewały na przemiany. Kis, błyszczący nową suknią, mizdrzył się w lusterku krynicy — zmoknięte ptaki siedziały pod parasolkami liści.
— Co mam robić? — spytał chłopak, gdy połknął śniadanie.
— Do czego masz ochotę.
— Nauczyć się od wuja koszykarstwa.
— Nie trudna nauka. Wytocz dobrze nóż i szykuj mi, ot tak, witki. Dobieraj starannie, gładkie, giętkie, długie. Materjału tu nie brak.
Zaznajomił się tedy Coto z przyborami rybołóstwa, z ich pierwotnem a dowcipnem urządzeniem, z nazwą i teorją użycia.