Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/143

Ta strona została przepisana.

— Ratunku, Pantero! Bierzesz jeden ton pierwszy — a potem nagle dwa tony wtóru. Przestań, bo wszystko sobie w uchu poplączesz.
— Co tam — byle wesoło! odparł figlarz ze śmiechem. Właśnie tak wyciągałem — żeby ciebie rozdroczyć. Teraz będzie koncert.
Coto bawił się całą duszą. Pieśń po pieśni, ludowe, narodowe, kipiące krakowiaki i oberki — smętne rusińskie dumki — płynęły z całych płuc, aż dygotały ściany chaty, aż im się śmiały oczy, pokraśniały twarze. Kuba skoczył na piec przerażony — Tupcio stoczył się z łóżka i ukrył się w kąt, za płotem ukazały się, zapatrzone ze zdumieniem w okno, głowy Hatory i klaczy. A oni naprzemian śpiewali i śmieli się z uciechy.
— Taka słota się nie sprzykrzy — rzekł wreszcie Coto.
Nie sprzykrzyła się, choć trwała tydzień. A ile się nauczył! Na trzeci dzień już związał porządny kosz na rybę, wiązał sieć prawie tak prędko jak Rosomak, łaty wstawiał geometryczne, a pozatem ile się nasłuchał tajemnic puszczy, ile przewertował atlasów — ile wykuł teorji z Naumanna, Brehma i Taczanowskiego, a ile się nauczył nowych pieśni, śmiesznych zagadek i przypowieści Pantery, a ile razy zmokł, zmarzł, bez szkody żadnej dla zdrowia, a jak się zżył z towarzyszami — jak się czuł swojsko wśród nich o tyle starszych, a tak młodych duszą!
Aż któregoś dnia dostąpił zaszczytu, że Rosomak posłał go w swojem zastępstwie by przejrzał parę bliższych koszy rybnych! Oni z Panterą założyli w iz-