Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/144

Ta strona została przepisana.

bie warsztat stolarski i obrabiali brzozową czeczotę na skrzynki, które Pantera fabrykował bardzo kunsztownie zimą.
— Przywiąż sobie od razu dwa pęcherze pod pachy, bo się utopisz! — rzekł chłopcu na pożegnanie niepoprawny kpiarz.
Ale Coto nie był już nowicjuszem. Wylał wodę z czółna i naśladował ruchy Rosomaka powolne, obrachowane. Nawet w braku fajki trzymał w zębach łodygę tataraku.
Parę razy zmylił drogę wodną, ulgnął z czółnem w szlamie, parę „hatów“ nie odnalazł — ale w rezultacie nawet się z głową nie skąpał — i ze sporym workiem ryby do domu zawrócił. Nagle wśród jakiejś gęstwy trzcin, w ciasnej „prości“, usłyszał tuż obok głos ludzki.
Jak już zdziczał i stał się ostrożnym na wzór tubylców puszczy — to okazał jego ruch z jakim wiosłem się całą siłą odepchnął i ledwie się obejrzawszy umknął. Mignęła mu jakaś głowa wyrastająca nad haszcze i tyle.
Gdy wylądował i wszedł do izby z rybą, rzekł. — Widziałem człowieka! — tonem jakby mówił: — widziałem hipopotama.
— Co znowu! W tę słotę! To chyba jakiś śmiertelnie chory do Żurawia.
— Kładki muszą być znowu pod wodą. Żuraw stęknął — i czekał na los.
— A może to był leśny duch. Uważałeś jedno miał oko czy parę? Róg sterczał na głowie?