Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/145

Ta strona została przepisana.

A Coto szczerze raportował.
— Nie trafiłem do wszystkich „hatów“ — i dwa razy ugrzązłem na mieliźnie. Ale rybę przywiozłem. Są szczupaki i jazie.
— Ho ho! Jakie to już mądre i gadające, ten projekt na „leśnego ludzia“!
Pantera wytrząsł ryby w ceberek i zaczął je sprawiać, a Coto się przebierał u ognia, gdy wtem skrzypnęły drzwi wejściowe i głęboki głos pozdrowił.
— Jakże żyjecie, synkowie?
Zerwali się wszyscy. Oczy Rosomaka zabłysły tak, jak tylko do swych ukochanych ptaków, uśmiechnął się radośnie Żuraw i wszyscy jednym głosem odpowiedzieli.
— Witajcie, ojcze!
Do izby wszedł olbrzymi chłop. Twarz miał suchą, z orlim nosem, parę siwych bystrych oczu, usta osłonięte przystrzyżonym siwym wąsem — na głowie gęsta, krótka, szpakowata czupryna, a w całości swej typ przepyszny — sarmackiej siły i powagi. Miał na sobie burą kapotę, nogi w rzemiennych chodakach — przy jednym boku borsuczą torbę, przy drugim łubiankę — puzderko — na plecach strzelbę pistonówkę — za pasem rzemiennym siekierę. Pozdrowiwszy — podniósł oczy na Królowę i odmówił ich zwykłą modlitwę: Salve Regina, potem zaczął się rozbierać i zawieszać swe rzeczy w alkierzu Pantery — na zwykłych widocznie miejscach i mówił, odpowiadając na ich pytania.
— Byłbym już u was, synkowie, dawno. Co mi kładki! ja znam przejścia zawsze dostępne. Ale mi